Pierwszy testament napisałam w 2007 roku, a potem dwukrotnie go zmieniałam – pisze Anna Godzwon, która podzieliła się z nami swoją historią. Kierowałam się pragmatyzmem – jestem na świecie (formalnie) sama, nie zamierzam zmieniać tego stanu, więc w razie czego, jakby co, chcę mieć wszystko uporządkowane. Przez kilka lat borykałam się ze sprawami spadkowymi po moich bliskich, którzy za życia nie pomyśleli o uregulowaniu czegokolwiek. Kosztowało mnie to masę nerwów i pieniędzy, nie chciałam więc zostawiać takiego samego bałaganu po sobie. Dużo podróżuję, przez kilka lat podróże – także służbowe – były immanentną częścią mojego życia, a samoloty czasem wszak spadają, w najlepiej jadącego kierowcę może wjechać pijany – to był też jeden z motywów sporządzenia przeze mnie „aktu ostatniej woli”.
Moi najbliżsi wiedzą, gdzie leży mój testament i są uprzedzeni, że może spotkać ich szczęście w postaci odziedziczenia mojego mieszkania, oszczędności czy rzeczy osobistych. Jednocześnie, wszystkich w testamencie przeprosiłam, że będą musieli zapłacić podatek spadkowy. Uważam go zresztą za jedną z najbardziej niesprawiedliwych danin, a postępowanie spadkowe, mimo wielu udogodnień dla dziedziczenia w gronie najbliższej rodziny, za wciąż zbyt skomplikowane. To pewnie dlatego wiele osób na dźwięk słów „testament” czy „spadek” wzdraga się z obawą. A że nieznajomość prawa szkodzi, to potem mamy rodzinne dramaty, walki w sądach i awantury nad grobami 1 listopada.
Testament to jedna z najlepszych rzeczy, jaką mogę po sobie pozostawić. Zawarłam w nim także życzenia co do pogrzebu (zanim jeszcze dokonałam apostazji zaznaczyłam, że żadne kościelne egzekwia nie wchodzą w rachubę) i pochówku. Wszyscy będą wszystko wiedzieć i nie będzie – mam nadzieję – żadnych niespodzianek. Lubię mieć wszystko poukładane. W życiu – i poza nim.