Tak, napisałam testament. Choć mam dopiero 53 lat i nie myślę o odejściu. Napisałam testament, aby innym kobietom ofiarować szansę na życie tak spełnione jak moje.
Na imię mam Natalia
A nazwiskami posługuję się dwoma. Od narodzin, tym od rodziców – Rudolf. I od 24 lat tym od męża – Niewójt. Przyszłam na świat, wychowywałam się i wciąż mieszkam we Wrocławiu. Kocham to miasto i nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu. Na dłużej opuściłam je tylko raz, gdy jako studentka wyjechałam na 1,5 roku do Wielkiej Brytanii. Moi rodzice byli wykładowcami akademickimi. Dorastałam w domu pełnym szacunku dla nauki, wiedzy, rozwoju. Ukończenie studiów wyższych było dla mnie zatem naturalnym życiowym etapem.
Geologię wybrałam z pasji
Uwielbiałam przyrodę – poznawanie jej, dotykanie, chwytanie jej zapachów i smakowanie. Miałam w szkole wiele ulubionych przedmiotów, a wśród nich były też: geografia i chemia. Dzięki Uniwersytetowi Wrocławskiemu stałam się więc specjalistką od skał i minerałów, czyli mineralogiem i petrografem.
Lata studiów geologicznych to jedna z największych przygód mojego życia. Z ludźmi równie żarliwymi jak ja, na wędrówkach i praktykach w miejscach tak interesujących i nie dla wszystkich dostępnych jak np. Półwysep Kolski, gdzie za kręgiem polarnym, 200 km od Murmańska skutecznie poszukiwaliśmy rubinów i szafirów, czyli odmian korundu.
A potem „wkroczyłam” na rynek pracy
Był rok 1992. Polska, niczym dziecko uczące się chodzić wpełzała na czworakach w świat kapitalistycznej konkurencji, a ja z dyplomem magistra geologii zaczęłam szukać pracy. Szybko jednak okazało się, że popytu na kobietę z moim wykształceniem nie ma prawie wcale; że biegłe odróżnianie od siebie skał jest niczym w porównaniu z biegłą znajomością języka angielskiego oraz równie biegłym poruszaniem się w komputerowym środowisku DOS. Mogłam oczywiście pójść śladem rodziców i pozostać na uczelni. Tyle, że jako początkujący akademicki nauczyciel nie zarobiłabym wiele. A ja szczęśliwie podczas studiów komputerowo-lingwistyczne umiejętności posiadłam. Zatrudniłam się więc jako sekretarka z pensją prawie równą sumie miesięcznych wynagrodzeń obojga moich rodziców. Rozpoczęłam także studia typu MBA w Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, aby wkrótce stać się drugim magistrem – tym razem od zarządzania.
„Natalie, kup mi samolot”
To było jedno z pierwszych zadań, które wyznaczył mi drugi w mojej karierze zawodowej szef. Był amerykańskim inwestorem, potomkiem jednej z 500 najbogatszych rodzin w Stanach Zjednoczonych. W Polsce rozwijał nowe interesy. A to sieć kręgielni, a to telewizję kablową, a to pierwszy super nowoczesny klub fitness z rocznym karnetem członkowskim i zagranicznymi trenerami.
A że mój szef interesy rozwijał w wielu miejscach, a nasze ówczesne drogi uznawał za zbyt wąskie i niebezpieczne, a wyposażenie pociągowych wagonów za dalekie od jego standardów, uznał, że będzie się poruszał po kraju samolotem. Zdobycie jednostki latającej wraz ze wszelkimi pozwoleniami na owo latanie, profesjonalną załogą i hangarem powierzył swojej asystentce ds. polskich, czyli mnie. I to był pierwszy z projektów, które zrealizowałam i które zadziwiają niezwykłością nawet i dziś.
Dni robocze w Warszawie
A weekendy we Wrocławiu. Tak zaczęłam żyć, gdy mój szef ulokował swoje stałe biuro w stolicy. W czwartek lub piątek pakowałam walizeczkę i jechałam z nią do Wrocławia, aby spędzić 2 dni z moim chłopakiem. A w poniedziałek z walizeczką wsiadałam o 4.00 rano do pociągu, aby wrócić do pracy w Warszawie. I tak przez kilkanaście miesięcy. Ostatecznie – po wielu nieprzespanych nocach, wahaniach i namysłach – postanowiłam wrócić i osiąść we Wrocławiu.
Przyznaję, pracę miałam dynamiczną, interesującą, pełną wyzwań i niespodzianek. Doskonałą na start kariery. Ale ja już dłużej nie chciałam prowadzić takich dwóch żyć. Ucieszył się z mojej decyzji chłopak, bo znów byliśmy dla siebie przez cały tydzień. Uradowali się rodzice, którzy choć akceptowali moje wybory i nie mieli żalu, że nie kontynuuję rodzinnych tradycji akademickich, to również chcieli, abym była bliżej nich. Tylko, że ja znalazłam się wtedy na… życiowym zakręcie.
Nie pamiętam koloru lampki
Pamiętam, że na pewno jakaś lampka zapaliła się w mojej głowie przestrzegając, abym się zastanowiła nad tym, co usłyszałam. Moja koleżanka oznajmiła, że również odchodzi z pracy i wspólnie z dwiema innymi kobietami zakładają własną firmę. Był rok 1995. Znajomość języka angielskiego i obsługi komputera już nie zachwycały potencjalnych pracodawców i nie pachniały wielkim biznesem. Jedna, druga, trzecia rozmowa kwalifikacyjna. Każdą kończyłam z niesmakiem i rozczarowaniem, że to nie to. Podświadomie porównywałam ewentualnych szefów z tym, którego zostawiłam i w tej analizie ci pierwsi wypadali jakoś nijako. Zdecydowałam się dołączyć do koleżanek. 30 grudnia zarejestrowałyśmy spółkę, a w kilka dni później wystawiłyśmy pierwszą fakturę.
„Daję wam 4 miesiące”
Zawyrokował prawnik redagujący statut naszej spółki. A wydając wyrok rozsiadł się przy tym nonszalancko na sofie w swoim gabinecie i zaciągnął dymem z papierosa. „Bo jest was 4 dziewczyny. Dłużej, niż 4 miesiące nie pociągniecie” – wyjaśnił. Cóż, nasz prawny akuszer zdecydowanie nie jest dobrym prorokiem. Nasza firma działa bowiem do dziś.
Oferujemy pracodawcom i pracownikom różnego rodzaju kompleksowe, wkraczające w wiele dziedzin zawodowych, życia społecznego i indywidualnego warsztaty i szkolenia rozwojowe. Przez te niemal 30 lat przeszliśmy długą drogę. Od druczków przelewów, z którymi biegałyśmy do banków do bankowości elektronicznej. Od teleksów (!), telefaksów po smartfony. Od ulotek drukowanych na biurowej drukarce po nowoczesną witrynę www.
Pierwsza wspólniczka opuściła nas po 20 latach. Druga odeszła na emeryturę. Naszym pracownikom i współpracownikom urodziło się dotąd 7 dzieci. Były lata tłuste. Były lata chude. Był czas pandemii i wojennego niepokoju. A my trwamy…
Trwam i ja
Wciąż we Wrocławiu. Z mężem obchodzimy w tym roku 25 rocznicę ślubu. A jesteśmy ze sobą od 35 lat. Nasza córka Daria jest studentką Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Napawa nas dumą. To mądra i niezależna, młoda kobieta, która od gimnazjum podejmuje samodzielne, przemyślane, najlepsze dla niej decyzje. Mieszka ze swoim chłopakiem, przygotowuje się do obrony magisterium i jednocześnie pracuje.
„Najlepsza Siostra”
A ja coraz więcej czasu poza tym rodzinnym i zawodowym spędzam z kobietami. Matkami, partnerkami, przyjaciółkami, opiekunkami rodziców seniorów lub dzieci z niepełnosprawnościami. Kobietami, które pragną wyjść poza te codzienne role i rozwijać się na innych polach. A im jestem starsza, tym kobiet-towarzyszek jest wokół mnie więcej. Od prawie 10 lat jestem członkinią Wrocławskiej Rady Kobiet – gremium doradczego przy urzędzie Prezydenta Wrocławia oraz międzynarodowego stowarzyszenia Soroptimist International.
Pierwszy klub Soroptimist powstał w 1921r. w Kalifornii (USA), a swoją nazwę organizacja zaczerpnęła od łacińskich słów: „soror” i „optimae” co tłumaczy się jako: najlepsza siostra. Stowarzyszenie jest apolityczną i awyznaniową organizacją zrzeszającą kobiety, które myślą podobnie, pomagają sobie wzajemnie w skali makro i mikro, wspólnie stawiają czoło wyzwaniom, stają się globalnie i lokalnie rzeczniczkami interesów dziewcząt i kobiet. W Polsce działa ok. 10 klubów Soroptimist, w tym mój: Klub Wratislavia.
Dlaczego kobiety?
Rachunek moich własnych zysków i strat pokazuje jak wielkie miałam szczęście. Urodziłam się w dużym mieście, w rodzinie, w której wiedza i wykształcenie były wartościami nadrzędnymi, dzięki czemu mogłam rozwijać się i dokonywać własnych wyborów. Samorozwój. Tym jednym słowem mogę określić nie tylko profil mojej firmy. To także moje własne motto. W dzisiejszym świecie stałe uczenie się, nabywanie nowych kompetencji stały się koniecznością, a nie wyborem. Chciałabym zatem stworzyć tym dziewczętom i kobietom, które nie mają takiego szczęścia jak ja, warunki i możliwości, aby stale kształtowały siebie i nie stały się analfabetkami przyszłości. Taki jest cel mojego zaangażowania. To także jeden z powodów, dla których spisałam już swoje ostatnie życzenie.
Napisałam testament
Konieczności jego istnienia byłam świadoma od wielu lat. Myśl o nim błysnęła we mnie już kilka razy przy przełomach. Kiedy urodziła się Daria, albo gdy skończyłam 40 lat. Gasiłam jednak te błyski. Ze strachu. Testament kojarzył mi się z odchodzeniem ducha, wyłączeniem funkcji organizmu, własnym niebytem i rozpaczą tych, którzy pozostali. Odsuwałam więc zadanie napisania go na później. Tłumaczyłam sobie, że to nie pilne, że są sprawy ważniejsze, że jeszcze przyjdzie czas, że nie jestem jeszcze taka stara, aby się żegnać. Testament rozumiałam jako pożegnanie. Dopóki nie straciłam rodziców…
Pierwsza odeszła mama. Tata 3 lata później. Po rozległym udarze, który sparaliżował jego ciało. Podłączony do respiratora przeżył 3 lata zachowując świadomość, ale bez szansy na skontaktowanie się z nami. Żadne z nich nie pozostawiło testamentu. „Masę spadkową”, z której często żartował tata, podzieliliśmy zgodnie z prawem i bez sporów. Ale może tata chciałby, aby jego księgozbiór chemiczny przekazać konkretnej uczelni, a jego ulubioną wędkę któremuś wnukowi? Tego się już nie dowiem. Za to mam szansę podpowiedzieć swoim bliskim, czego ja sobie życzę.
Napisałam więc testament. Bez pośpiechu, powoli, akapitami, analizując jak daleko wchodzić w szczegóły, czy rozkładać moją „masę spadkową” na setki puzzli, czy może skupić się na najważniejszych elementach. Obdarowałam w nim wszystkich i wszystko co dla mnie ważne. Przypomniałam sobie o światowej tradycji donatorów społecznych i przekazałam także część moich pieniędzy na organizacje pozarządowe, w których działam. Aby kiedyś, kiedy mnie już nie będzie, Kobiety Siostry stały się równie, albo bardziej barwne i twórcze jak te, które towarzyszą mnie.