„Pani jest bardzo schorowaną kobietą”
Powiedziała sławna w swojej dziedzinie medycyny pani profesor patrząc na wyniki moich badań. „O kim ona mówi?” – pomyślałam zdziwiona. Obróciłam nawet głową na boki szukając tego „kogoś” do kogo skierowane były te słowa, ale w gabinecie nikogo innego nie było. „Proszę się nie bać” – ciągnęła pani profesor patrząc na mnie ze współczuciem. – „Od tej choroby się nie umiera. Ale żyje się z nią bardzo boleśnie i bardzo trudno…”.
Czas się zatrzymał
Sławna pani profesor jeszcze coś mówiła, ale jej słowa mi umykały. W głowie, niczym światła stroboskopu migały mi kadry z moich dotychczasowych 51 lat. Choroby… To słowo mieszczące w sobie tysiące stanów organizmu opatrzonych międzynarodowymi kodami, te związane z nimi bóle, cierpienie, niemoc, problemy… Nie jestem lekarzem, ale tak – znam dobrze choroby. Te moje, te moich bliskich i te zupełnie mi obcych ludzi.
Pierwsza choroba
„Dopadła” mnie tuż po 1 urodzinach, choć jak się później okazało przyszłam już z nią na świat. Obustronne zwichnięcie stawów biodrowych leczono u mnie prawie 2 lata. Ten czas spędziłam wyłącznie siedząc na specjalnym stole ustawionym na środku mojego dziecięcego pokoju w niewielkim warszawskim mieszkaniu; ubrana w szelki przytrzymujące moje plecy przy ścianie, z nogami w skórzanych pasach zamocowanych do blatu stołu. Wytrwałam. Wstałam ze stołu i poszłam w życie.
Chronić stawy biodrowe!
To jest hasło mojego życia. Bo gdyby znowu wypadły z panewek musiałabym się poruszać na wózku. Aby „chronić stawy” nie mogę np. jeździć na nartach, łyżwach i rolkach. O bardziej ekstremalnych i urazowych sportach i wyczynach nie ma mowy. Aby „chronić stawy” jako dziecko i nastolatka spędzałam więc wszystkie wakacje na wsi, pod czujnym okiem babci i dziadka. Nabyłam tam mnóstwo umiejętności mało obecnie przydatnych, jak np. wiązanie snopków zboża, albo pieczenie podpłomyków na blasze kuchni węglowej. Ale też wpojono mi prostą zasadę, której się trzymam: szanuj ludzi, pomagaj tym, którzy pomocy potrzebują i broń tych, którzy sami obronić się nie mogą.
Druga choroba
„Dopadła mnie”, gdy już wyszłam z pierwszej. Moje ciało zaczęło się rozrastać. Gdy byłam dzieckiem o otyłości nie mówiło się jak o chorobie. Dla jednych była oznaką dobrobytu, dla innych efektem złego odżywiania. Dla mnie otyłość była niechcianą towarzyszką, która niszczyła mój organizm i emocje. Próbowałam się jej pozbyć wieloma sposobami. Nie pomogły jednak ani diety, ani ruch, ani leki, zioła, igły do akupunktury czy hipnotyczny sen. Gdy posłuszeństwa odmówiły mi stawy – tym razem kolanowe (trzecia choroba!), postanowiłam poddać się operacji bariatrycznej. Po tym zabiegu moje ciało „zmalało” o więcej, niż połowę i w tym stanie trwa do dziś.
„Pisać!”
Tak odpowiedziałam mamie, kiedy zapytała co chcę robić gdy dorosnę. Wybaczcie to seplenienie. Miałam wtedy 2 lata i właśnie zapełniłam wszystkie rubryki w dowodzie osobistym taty pięknymi szlaczkami niby-literkami. Kilka lat później poznałam prawdziwe litery i zaczęło się moje pisanie. Od dalszych losów Rozalki, którą uchroniłam przed wsadzeniem do pieca chlebowego na 3 modlitwy „Zdrowaś Maryja” (patrz: nowela pt. „Antek” Bolesława Prusa), przez pensjonarskie opowiadania o miłości – koniecznie nieszczęśliwej, ale z happy endem, aż po profesjonalne newsy, wywiady i reportaże.
Chciałam pisać i gadać
Dlatego postanowiłam studiować dziennikarstwo. Bo to pierwsze chciałam rozwijać, a tego drugiego… nauczyć się. Jako „grubas, maciora, szafa”, osoba z której ludzie szydzili, opluwali a nawet obrzucali kamieniami, byłam tak wylękniona, zaszczuta i wycofana, że wstydziłam zrobić zakupy w sklepie. Uznałam, że gdzie jak gdzie, ale na dziennikarstwie na pewno nauczę się mówić, rozmawiać i dyskutować. Przez chwilę chciałam zostać żakiem krakowskiej „Jagiellonki”. Prosty rachunek ekonomiczny: „taniej będzie blisko domu”, sprawił, że zostałam studentką Uniwersytetu Warszawskiego.
Polityka mi nie odpowiadała
Przy wrodzonej dyskalkulii ekonomia i finanse też nie wchodziły w grę. Poszukując najlepszej dla mniej „działki” do pisania na kilka lat zajęłam się najpierw public relations. „Pi-arowałam” dla wielu branż promując m.in. samochody, ropę naftową i benzynę, piany do uszczelniania okien, farby i kleje, galerie handlowe, pizzę i pieczone kurczaki oraz kilka instytucji publicznych. A kiedy już wpisałam do swojego cv stanowisko „dyrektora departamentu”… wróciłam do dziennikarstwa.
Kilka tekstów dziennie
W najgorętszym okresie zawodowym pracowałam dla 10 redakcji jednocześnie. Przez ponad 20 lat napisałam blisko 4 tysiące tekstów. Do prasy i do internetu. Najwięcej – w temacie, który polubiłam najbardziej: ludzie i ich zdrowie. Pisałam do mediów dla osób z różnymi niepełnosprawnościami i tytułów zdrowotnych. Opisywałam powszechne dolegliwości i rzadkie choroby, ale przede wszystkim życie osób nimi dotkniętych. Bohaterów moich tekstów poznawałam w najtrudniejszych i najszczęśliwszych dla nich chwilach. Jedni pozostali ze mną na krótko, inni na dłużej. Wielu pożegnałam na cmentarzu…
10 lat biegu z przeszkodami
Wystartowałam w nim w 2013 roku. Zostałam wtedy społecznym rzecznikiem osób chorych na otyłość. A że to najbardziej wykluczona grupa pacjentów i pracy czekało mnie dużo, to rok później założyłam i zaczęłam kierować fundacją wspierającą osoby z otyłością. Przyśpieszyłam, aby zawodowe pisanie pogodzić z wywiadami, wykładami, warsztatami, spotkaniami, negocjacjami z resortem zdrowia, kampaniami i sympozjami – także za granicą.
W 2016 r. jeszcze bardziej podkręciłam tempo „biegu”. W czwartek po południu pakowałam torbę i jechałam do rodzinnego domu na wsi oddalonej 80 km od Warszawy, aby zająć się nim, półhektarową działką oraz niepełnosprawną mamą, jej zdrowiem, rehabilitacją i innymi potrzebami. W poniedziałek o 4.00 rano pakowałam torbę i wracałam do Warszawy, aby pracować i załatwiać sprawy fundacyjne.
Zatrzymałam się nagle
I to wcale nie na mecie… Był maj 2020 roku. Trwała właśnie I fala pandemii Covid-19, kiedy mama odeszła na zawsze. Nie spodziewałam się tego. Była chora przewlekle, ale nie śmiertelnie. Ostatnie 3 tygodnie życia spędziła na różnych oddziałach szpitala, także na intensywnej terapii, choć nie zabrał jej covid. Była pierwszą w naszej rodzinie osobą, która odchodziła samotnie, bez spokojnego słowa i kojącego dotyku kogoś bliskiego… Mam nadzieję, że zapamiętała naszą ostatnią rozmowę telefoniczną i moje słowa: Mamo, kocham Cię, proszę Cię, walcz…
3 miesiące
Tyle czasu zabrało mi uporządkowanie domu, który budowały 3 pokolenia. Nie wiem skąd wzięłam siły na segregowanie dokumentów, ubrań i przedmiotów codziennych, pakowanie pamiątek, decydowanie co zostawić, co przekazać innym, a co wyrzucić, a potem na znalezienie nowego właściciela dla „naszej wsi”. 31 sierpnia 2020 r. po raz ostatni zamknęłam bramę, którą zrobił tata i wróciłam na stałe do Warszawy. Nie żałuję, że sprzedałam rodzinny dom. Nie utrzymałabym go. Cieszę się, że wciąż żyje i pięknieje.
Wiele mogę jeszcze o sobie opowiadać
Na przykład o tym, jak startowałam jako „zastępczy pilot” w samochodowych rajdach dziennikarskich. Albo o tym jak doszłam do finału w pierwszym telewizyjnym show dla komików stand-uper’ów amatorów. Albo o podróży na Hawaje, gdzie jako jedyna jak dotąd Polka odebrałam światową nagrodę dla liderów społecznych. „Dopadło” mnie też w tym czasie wiele innych chorób i dolegliwości, które szybko ujarzmiałam, aby biec dalej. Nigdy nie powiedziałabym o sobie: kobieta schorowana.
„Pani życiem będzie rządzić choroba”
„Musi je teraz Pani zmienić i w końcu zadbać o siebie. Nie może Pani choroby ignorować i bagatelizować. Na pierwszym miejscu musi być Pani i Pani potrzeby” – usłyszałam zalecenie znanej pani profesor, gdy już wróciłam z krótkiej wycieczki w przeszłość. Nie wierzyłam jej. Przez wiele miesięcy starałam się więc żyć jak dawniej, aby udowodnić, że lekarka się pomyliła. Przyznałam jej rację po kolejnym pobycie w szpitalu…
Zmiany zaczęłam od kolejnych porządków
Odświeżyłam mieszkanie, zmieniłam meble ma mniejsze i lżejsze, rzeczy zbędne umieściłam w schowku. Posortowałam rachunki i inne dokumenty w segregatorach i plikach na laptopie. Zaczęłam pracować na pół etatu. Piszę, spotykam się służbowo i towarzysko wtedy, gdy odchodzi ból, a ja mam jeszcze jakieś siły. Większość codziennych spraw załatwiam zdalnie. Unikam podróży, bo nie wiem jak wtedy zachowa się mój organizm. Kupuję też inne produkty żywieniowe i inaczej gotuję, aby nie prowokować mojej choroby. A na koniec porządków usiadłam przy nowym biurku i…
Napisałam testament
Bo lubię logikę i ład. Gdy odchodził tata, to choć nie pozostawił testamentu, to mama wiedziała czego sobie życzył. Gdy odeszła mama, również bez swojej ostatniej woli, działałyśmy z siostrą intuicyjnie. Czy to wybierając ubranie, trumnę i miejsce pochówku, czy to decydując o rodzinnym domu. Żyjąc jak dotąd wyłącznie dla ludzi, zabrakło mi czasu na długi związek i dzieci. Nie chcę pozostawić siostry lub osób, które zajmą się mną po śmierci w trudnym położeniu. Spisałam więc szczegółowo, co zrobić ze mną i z tym co po mnie pozostanie. W testamencie nie zapomniałam o ludziach, którzy nauczyli mnie waleczności – osobach chorych i niepełnosprawnych. Zapisałam część środków finansowych organizacjom pozarządowym, które profesjonalnie pomagają takim ludziom jak bohaterowie moich reportaży.
O nie, nie czekam na śmierć
Choć żyję zupełnie inaczej, niż dotąd, wciąż szukam nowych wyzwań. Kilka miesięcy temu… zaczęłam malować. W stylu puentylizmu, czyli kropkowania. Tworzę mandale, czyli wywodzące się z tradycji hinduskiej rysunki na planie koła. Słowo „mandala” oznacza – koło życia, albo święty krąg, bo koło uważane jest za symbol doskonałości, harmonii, piękna i szczęścia. Wierzę, że taka też będzie druga połowa mojego życia. I że jeszcze nie raz sięgnę do mojego testamentu, aby wpisać do niego nowe wskazówki.