Przychodzi do mnie młody człowiek i mówi, że chce pomagać seniorom. Pytam: Czy znasz jakiegoś seniora? I wtedy zwykle pada odpowiedź: No znam! Więc dopytuję: A kto to jest? – Moja mama – odpowiada młody człowiek. Więc uściślam: a ile lat ma Twoja mama? I słyszę odpowiedź: A chyba… 45. Wyobrażasz sobie? Dla współczesnych młodych ludzi „seniorami” są ich rodzice.
– Jesteś jedną z pionierek gap year w Polsce. Do czego Tobie była potrzebna roczna przerwa?
Joanna Mielczarek: Faktycznie. Zrobiłam sobie studencki „gap year” zanim jeszcze stał się on u nas zwyczajnym krokiem człowieka, który poszukuje własnej drogi życiowej. Cóż… Po I roku studiów historycznych uznałam, że historia nie jest moją drogą. Kierunek drogi, tej dla mnie najwłaściwszej już czułam. Była nią praca z ludźmi. I to z wieloma ludźmi. Tyle, że nie za bardzo wiedziałam, na który „pas ruchu” tej drogi wejść.
– Jak ten właściwy „pas” odkryłaś?
J.M.: Dzięki dwóm wyborom. Po pierwsze: bardzo chciałam nauczyć się języka francuskiego. Z tego właśnie powodu, po „podstawówce” wybrałam II Liceum Ogólnokształcące w Piotrkowie Trybunalskim, które dawało mi taką możliwość. Tam właśnie, w 4 klasie, dowiedziałam się o Stowarzyszeniu les petits frères des Pauvres czyli mali bracia Ubogich, utworzonym przez Armanda Marquiseta, francuskiego filantropa i działacza humanitarnego. Powstałe w 1946 r. Stowarzyszenie skupiało wówczas młodych ludzi, którzy chcieli pomagać osobom starszym – samotnym, opuszczonym, najbiedniejszym. Szybko się okazało, że takich osób jest wiele nie tylko we Francji i nie tylko w czasach powojennej biedy. Idea przyjęła się na całym świecie, a z czasem Stowarzyszenie stało się autorytetem w wielu kwestiach związanych z życiem osób starszych, m.in. warunków mieszkaniowych i relacji z innymi pokoleniami. Później, poszukując kontaktów z ludźmi posługującymi się francuskim naturalnie, na co dzień, trafiłam do Alliance Française. To organizacja, która od ponad 140 lat prowadzi kursy tego języka i promuje kulturę francuską. Okazało się, że Alliance Française współpracuje ze Stowarzyszeniem mali bracia Ubogich, Stowarzyszenie poszukiwało wówczas wolontariuszy. A ponieważ studenckich programów wymiany edukacyjnej, takich jak np. Erasmus, jeszcze u nas nie było, to tego rodzaju wolontariat był propozycją kuszącą.
– Skusiłaś się!
J.M.: Niestety… Miałam trudną sytuację rodzinną. Zostałam w kraju. Za to, skorzystała z tej okazji moja koleżanka. A wolontariatem dla Stowarzyszenia była tak zachwycona, że wracała do nich jeszcze kilka razy. Zaraziła mnie swoim entuzjazmem, a potem poznała z ludźmi, którzy tworzyli polskie Stowarzyszenie mali bracia Ubogich.
– Wspominałaś o dwóch wyborach.
J.M.: Po „gap year” rozpoczęłam studia magisterskie z pracy socjalnej na Akademii Świętokrzyskiej w Piotrkowie Trybunalskim. A tam, po III roku, skierowano nas na praktyki w terenie. W miejscach, placówkach i z ludźmi przeróżnymi. Z małymi dziećmi, ofiarami przemocy domowej, osobami w kryzysie bezdomności i w innych kryzysach, a także z osobami starszymi. A dokładniej: w Domu Pomocy Społecznej (DPS) dla osób starszych. I tutaj, w końcu, poczułam się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Jakbym odkryła swoje naturalne otoczenie. Ale! Mam dyplom nie tylko z pracy socjalnej. Ukończyłam też na Uniwersytecie Łódzkim studia podyplomowe z prawa pracy.
– Ale zanim, po latach, te drugie studia okażą się niebywale pomocne…
J.M.: W 2003 r. przyjechałam do Warszawy. Byłam już pewna swojego „pasa ruchu”. Zatrudniłam się w DPS-ie. Na krótko, bo 30 czerwca 2004 r. odeszłam stamtąd i rozpoczęłam stałą pracę w Stowarzyszeniu. Powód? Mnie wciąż było mało pracy z seniorami. Wiesz, ja potrzebuję robić coś po coś. Lubię poczucie sprawczości, że mam na coś wpływ. Miałam niesamowite szczęście, że trafiłam na małych braci Ubogich. Naprawdę czułam i wciąż czuję prawdziwe flow z tą organizacją. Rozumiem jej misję: „dawać miłość można tylko dając coś więcej, niż tylko, to co najpotrzebniejsze”, czyli np. jedzenie, pieniądze na leki. Dla samotnej osoby starszej ważne jest przede wszystkim bycie z nią, towarzyszenie jej i słuchanie jej. A w DPS-ie, przy tak wielu mieszkańcach i tak niewielu pracownikach, na tak rozumianą pomoc nie ma wiele przestrzeni.
– Znałaś wcześniej potrzeby seniorów?
J.M.: W dzieciństwie, jako nastolatka, potem młoda kobieta zawsze miałam dużo kontaktów z osobami starszymi. Przebywanie z nimi było dla mnie oczywiste, realne.
Dla mnie to nie były inne, odrębne byty, ale ludzie mi bliscy. Miałam 3 babcie: 2 biologiczne i 1 „przyszywaną”. W tym jedną bardzo sędziwą, bo między moimi rodzicami była duża różnica wieku. A dziś…? Przychodzi do Stowarzyszenia młody człowiek i mówi, że chce pomagać seniorom. Pytam więc: Czy znasz jakiegoś seniora? I wtedy zwykle pada odpowiedź: No znam! Więc dopytuję: A kto jest? – A moja mama – odpowiada młody człowiek. Więc uściślam: A ile lat ma Twoja mama? I słyszę odpowiedź: A chyba… 45. Wyobrażasz sobie? Dla współczesnych najmłodszych i młodych, „seniorami” są ich rodzice. Z seniorami tymi dojrzałymi, w zaawansowanych latach, często samotnymi, pozbawionymi opieki, pomocy, zmagającymi się z problemami finansowymi, zdrowotnymi, emocjonalnymi, brakami w pamięci – młodzi ludzie, jeśli nie mają takich dziadków, to nie mieli do czynienia. A widać, naprawdę widać, że mają potrzebę kontaktów z tymi najstarszymi pokoleniami.
– A prawo pracy w czym Ci pomogło?
J.M.: Trafiłam na niezwykle ciekawy okres formowania się Stowarzyszenia. Współtworzyłam zasady jego działania dostosowując je do polskich warunków. Musieliśmy przecież do polskich seniorów, tych zapomnianych, poukrywanych w domach, jakoś dotrzeć, odkryć ich, nawiązać z nimi porozumienie i przekonać, że naprawdę, realnie im pomożemy. I pomagamy już ponad 20 lat. Z tą samą misją, tymi samymi wartościami, ale w innej strukturze. Już nie jesteśmy koleżeńską grupą ludzi, którzy chcą coś zrobić, ale organizacją – pracodawcą, firmą, która w 13 miastach w całym kraju, zatrudnia 27 osób i współpracuje z 900 wolontariuszami, a wspiera prawie tyle samo seniorów. A ja jestem… dyrektorem operacyjnym tej organizacji (uśmiech). Wiedza HR-owa pomocna jest nie tylko przy sporządzaniu umów, ale też w rozmowach z przedstawicielami różnych instytucji, aby ich z nami zsolidaryzować.
– Czy to kierując się świadomością prawną napisałaś testament?
J.M.: Tutaj kierowałam się przede wszystkim miłością. A to uczucie rozumiem także jako troskę. Jestem z moim partnerem, Robertem, w związku nieformalnym. Nie mamy „papieru”, „glejtu”, ale żyjemy jak małżeństwo. Mamy majątki własne, ale i wspólny. Nam obojgu wydało się oczywistym, aby uregulować kwestie prawne w razie gdyby któreś z nas odeszło na zawsze. Choć rzeczywiście, współpracując z seniorami tak długo, usłyszałam wiele opowieści jakie tragedie rodzinne wywołuje brak testamentu.
– Poszliście zatem do notariusza…
J.M.: Nie tak szybko (śmiech). Choć umysły mamy analityczne i lubimy porządek: ja, wiadomo co robię, a Robert prowadzi biuro rachunkowe, to dojrzewaliśmy do tej decyzji wspólnie i dłuższy czas. Najpierw spłaciliśmy zobowiązania finansowe, aby nie zostawiać po sobie długów. Potem, moja mama i tata Roberta poważnie zachorowali i przez dłuższy czas, zanim rodzice odeszli to kursowaliśmy między Warszawą, a Borami Tucholskimi i Piotrkowem Trybunalskim, aby, na ile mogliśmy, być z rodzicami i ich opiekunami. To był dla nas czas rozmów: o naszym związku, o relacjach z innymi ludźmi, o obawach – co na nasze testamenty powiedzą rodziny, jakie mają zdanie o dziedziczeniu przez osoby inne, niż krewni po krwi. Rozmawialiśmy więc także z nimi, aby rozwiać ich obawy. Byliśmy zdecydowani, ale przez pandemię, wizyta u notariusza, bo wybraliśmy taką formułę spisania testamentów, odwlekała się. Wykorzystaliśmy ten czas na zdobywanie informacji o testamentach. Okazało się, że wiemy o nich sporo, ale nie wystarczająco. Skorzystaliśmy więc z porad prawnych udzielanych podczas Międzynarodowego Tygodnia Pisania Testamentów. Zadawaliśmy prawnikom bardzo szczegółowe pytania co do tego, jak zabezpieczyć partnera, gdy jedno z nas odejdzie.
– Napisaliście dwa testamenty. Każdy swój.
J.M.: Tak, ale to są tzw. testamenty wzajemne. Tak jak u małżonków, którymi się czujemy. I ujawniliśmy nasze testamenty wobec siebie. To znaczy ja wiem, co Robert zapisał w swoim i odwrotnie. Tym bardziej, że nie uczyniliśmy siebie wzajemnie jedynymi spadkobiercami. Każde z nas zapisało też określone kwoty na Stowarzyszenie mali bracia Ubogich, którego cele są ważne dla nas obojga. Robert też często angażuje się w nasze działania jako wolontariusz. Uznaliśmy, że skoro lubimy pomagać za życia, to zróbmy to także, gdy nas zabraknie. Przyznaję też, że samo przejście przez spisanie testamentów, takich naszych polis na spokojną przyszłość, było bardzo zbliżającym nas dwoje doświadczeniem. Co polecam wszystkim parom – bez względu na ich status prawny.
Joanna Mielczarek i jej Partner, Robert są Bohaterami akcji: Międzynarodowy Tydzień Pisania Testamentów 2024, realizowanej od 9 do 13 września br. w ramach ogólnopolskiej kampanii „Napisz Testament”, której organizatorem jest Koalicja „Napisz Testament”. Hasłem tegorocznej akcji jest apel: Napisz testament #zmiłości. Jej celem jest przekonanie Polaków, że testament to jeden z najważniejszych dokumentów porządkujących sprawy majątkowe całej rodziny, a także zachęcenie do spisywania testamentów na każdym etapie dorosłego życia. Podjęcie decyzji i spisanie testamentu ułatwi „Informator Testamentowy” dostępny bezpłatnie TUTAJ